NIENAWIŚĆ

O książce
Recenzje
Zdjęcia
Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

Stał w deszczu na peronie Clapham Junction z rękami w kajdanach, i nagle ktoś z tłumu krzyknął: To jest Oskar Wilde! A tłum zafalował i runął na niego. No, nie. Runąłby, gdyby nie strażnicy. Ale ukamienowano go, ukamienowano. Ta nienawiść! Dopóki nie zaznało się takiej nienawiści, Frank, nie wie się niczego. Tylko za co – za co aż tak go nienawidzono?

Mary Kelly znaleziono leżącą z poderżniętym gardłem pod girlandami własnych kiszek. Jej serce, nerki, piersi, nos i uszy Kuba Rozpruwacz poukładał starannie na sąsiednim łóżku. Potem wysłał do gazet kolejny list z dokładnym opisem tego, co zrobił, z zapowiedzią dalszego ciągu, i z wierszem:

 

I’ve no time to tell you how

I came to be a killer,

But you should know, as time will show,

That I’m a society pillar.[1]

 

Kuba Rozpruwacz miał rację: był podporą społeczeństwa. Czyż nie zabijał prostytutek? Inaczej mówiąc: czy nie karał grzechu?

Budził zgrozę. Ale nigdy nie zdołał wywołać aż takiej nienawiści, jak zielonooki, długowłosy olbrzym, który przy śniadaniu tłumaczył swą bladość i zmęczenie tym, że poprzedniego dnia zerwał w lesie pierwiosnek – i biedny kwiatek tak to przechorował, że musiałem czuwać nad nim przez całą noc. A potem dziwił się tłumowi na Clapham Junction! Dał mu się zaskoczyć! Dlaczego, za co tyle nienawiści? Nikogo przecież nie skrzywdził!

Jakby to było ważne.

Wszystko wiedział, wszystko przewidział. Ale to nie to samo, co doświadczyć.

Wściekłość Kalibana, widzącego w lustrze własną twarz. To jeszcze nic w porównaniu z jego furią, gdy nie zobaczy w lustrze własnej twarzy.

Patrząc na Kubę Rozpruwacza, społeczeństwo widzi siebie. I wpada w złość. I nie życzy sobie takiej podpory. I odchodzi szybko od lustra, przekazującego mu takie odbicie. Ale patrząc na Sebastiana Melmotha nie widzi niczego. Lustro jest puste. To nie ja, nie my! Nie wystarczy odejść. Trzeba rozbić lustro.

Kiedy zatrzymano człowieka, który miał być Kubą Rozpruwaczem, czarną legendą Wielkiego Wieku, ulica milczała. Te, spośród których wybierał ofiary, milczały również. Z czego tu się cieszyć?

Kiedy skazano człowieka pielęgnującego po nocach chore pierwiosnki, na ulicach tańczono i krzyczano z radości. Londyńskie prostytutki utworzyły wesoły korowód, zadzierały spódnice, skakały i śpiewały pośrodku bijącego brawo tłumu. No, teraz go wreszcie ostrzygą jak należy! – wołały, a tłum powtarzał to, śmiał się i klaskał. Puste lustro zostało wreszcie rozbite. Obcasami wgniatano w ziemię okruchy.

A on, ten stary cynik, dał się zaskoczyć aż taką nienawiścią. Przez rok płakał na wspomnienie Clapham Junction.

Jest w końcu – no cóż, jest w końcu w naturze ludzkiej coś takiego, że rozczulanie się nad zerwanym pierwiosnkiem bardziej rozwściecza niż ćwiartowanie grzesznicy. Jakby to pierwsze nie tylko nie mieściło się w porządku świata, ale było dla porządku świata zagrożeniem. Człowiek tak kochający kwiaty, że zgodziłby się po śmierci zostać nawet pelargonią! (Pomijając wszystko inne, co jest złego w poczciwej, mieszczańskiej, balkonowej pelargonii? Albo w kiełbasie i kiszce pasztetowej?) Jeżeli nawet Kuba Rozpruwacz przechwalał się twierdząc, że jest podporą społeczeństwa, nie był i jego wrogiem. Był – no tak – był w jakiś sposób normalny. Prawie każdy, kto nie jest do szczętu pozbawiony zasad moralnych, wykrzykuje co jakiś czas pogróżki pod adresem grzeszników. Dziwek, pedałów, palaczy tytoniu, pijaków, innowierców, cudzoziemców: ach, posiekać by ich na kawałki, zamknąć w lochu, zgolić kudły, napiętnować, wygnać, wywieszać, potopić... Kiedy kto inny robi to naprawdę, człowiek moralny wzdryga się z przerażeniem. To okropne. Co robi policja? Jak długo taki szaleniec pozostanie na wolności? Ale jest się podobnym do niego, i wie się o tym. A kto, do licha, kto choćby w ataku delirium mógłby chcieć zostać po śmierci kwiatem?

Samo takie pragnienie, choćby i było żartem, jest obrazą zasad chrześcijaństwa. Morderstwo, owszem, jakoś się z chrześcijaństwem zgadza. Grzech, wielki grzech, który może zostać wybaczony. Ale to? A przecież Londyn był pełen chrześcijan, Europa i Ameryka były pełne chrześcijan, świadomych, że są najdoskonalszymi z żywych istot, że świat istnieje po to, aby im służyć, że mają dusze nieśmiertelne i ciała, które zmartwychwstaną na Sądzie Ostatecznym – no, w każdym razie kiedyś tam zmartwychwstaną. Jak również tego, że z woli Bożej istnieje natura, i jedno jest zgodne z jej prawami, a drugie nie. Morderstwo jest zgodne, choć naganne. Ale już homoseksualizm nie, cokolwiek tam wyrabiają zwierzęta. Tak postanowiono. Wszyscy to wiedzą. A on...

A on był poganinem. Poganinem wielbiącym Chrystusa i gardzącym całą resztą. Przychodził na herbatę, na obiad, na kolację, tak pogodny i serdeczny, jakby wierzył, że być zapraszanym – to to samo, co być lubianym. Rozsiadał się w salonach, elegancki, nieskazitelny, Petroniusz Londynu z papierosem w palcach i różą w butonierce – i robił z najświętszym credo swych słuchaczy dokładnie to samo, co Kuba Rozpruwacz zrobił z Mary Kelly. Zapraszano go jednak. Taki był czarujący, taki dowcipny, taki malowniczy. Zdolny rozbawić konającego. Pocieszyć zrozpaczoną wdowę. Samą swą gadaniną wyleczyć z bólu zębów. Złotousty. Może w starożytności ludzie umieli jeszcze tak mówić. Potem przyszło chrześcijaństwo. Przez dwa tysiące lat pouczało, że najważniejsze jest to, czego nie widać i nie słychać. Dusza. Jaka piękna dusza może się kryć w pokrace, w głupcu, w niemowie! Pierwszy krok. Potem zrobiono drugi. Uroda, mądrość, dowcip, talent, to złudzenia albo mamidła szatańskie. Już nie tylko nieważne. Groźne. Coś, przed czym należy uciekać!

A on siedział sobie z papierosem w palcach i lilią w butonierce, i mówił, że prawdziwa tajemnica kryje się w widzialnym, nie w niewidzialnym. Że tylko bardzo płytcy ludzie nie sądzą po pozorach. Zaśmiewano się. Lord Paradox. Komediant. Najzabawniejszy klown Wielkiego Wieku! Tak miło było grzeszyć słuchaniem nonsensów, które wygadywał. Takie to zresztą proste, aż dziw, że nikt przed nim na to nie wpadł. Odwrócić każdą prawdę, każdą niezbitą, niepodważalną prawdę tak, żeby zmieniła się w coś – prześmiesznego! Wszyscy wiemy, że pijaństwo jest przekleństwem klas pracujących. A ten oto, zapalając cygaro, rzuca najpoważniej w świecie: Praca jest przekleństwem klas pijących. Słuchacze skręcali się ze śmiechu, powtarzali to innym, nic takiego, każdy by na to wpadł, ale – mimo wszystko – co za dowcip! Nie macie pojęcia, jak ona się zmieniła po śmierci męża: odmłodniała o jakieś dwadzieścia lat. Znów nic takiego, ale wszyscy wiemy, że po śmierci męża można się tylko o dwadzieścia lat postarzeć, takie nieszczęście, takie nieszczęście, tylko człowiek z gruntu niemoralny mógłby dopuścić myśl, że śmierć męża bywa rzeczą całkiem miłą, więc znowu śmiech, salon huczy od śmiechu: Mistrz Paradoksu! Kogoś spotkała katastrofa. Ale cóż, zawsze mamy dość sił, żeby znieść cudze cierpienia. I znowu śmiech. Jeśli się zastanowić, jest to stwierdzenie oczywistego faktu, ale przecież... Nie, lepiej uznać to za kolejny paradoks, nonsensowny żart, lepiej się śmiać. Śmiano się tak przez rok, dwa, dziesięć lat. Coraz mniej szczerze. Prowokator, poganin i wróg społeczny numer jeden wyrażał po prostu swe najsolenniejsze przekonania tak, że można było myśleć, że to żarty. A to nie były żarty. Ależ ten człowiek był dla chrześcijaństwa – dla przyzwoitego, mieszczańskiego chrześcijaństwa – tym samym, czym Kuba Rozpruwacz był dla dziwek ulicznych!

Zarzucał im wszystkim tchórzostwo. Lekko, pogodnie, z uśmiechem, z papierosem w palcach i goździkiem w butonierce. Nazywał tchórzostwem to, co oni nazywali sumieniem. Nazywał tchórzostwem to, co oni nazywali poczuciem obowiązku. A także uduchowieniem, religijnością, głębią. Nie sądzą po pozorach? Tak nazywają swą paniczną, tchórzliwą ucieczkę przed pięknem, geniuszem, miłością? Przecież właśnie oni wpadli w sidła pozorów, zakłamali się do szczętu! Piękne oczy, wygięcie rzęs, owal twarzy, kształt ust, wysmukłe dłonie; spojrzenie, uśmiech; ruch długich, giętkich palców – to miałoby być pozorem? Pod tym cudem należy doszukiwać się czegoś, co by cudowi zaprzeczyło? Zamiast paść na kolana – rzucać się do ucieczki? I co jeszcze? W małych oczkach bez blasku, w tłustych i nieforemnych ciałach, w topornych dłoniach o krótkich i sztywnych paluchach dopatrywać się duszy! Może także w mdłej gadaninie o cenie masła i o zmianie rządu? Biedne piękno! Biedny geniusz! Czy nie byłoby uczciwiej przyznać się do nienawiści? Wołać: nienawidzimy piękna, nienawidzimy mądrości, nienawidzimy wszystkiego, co nas przerasta! Przyznać się: jesteśmy tchórzami! Jesteśmy głupi. Marni. Zakłamani. Obłudni. Po co doczepiać do tego Chrystusa, po co nazywać strach moralnością?

Już tego by wystarczyło. Ale jemu wciąż było mało. Politykom, dumnym z tego, że tworzą historię, mówił, że historię może tworzyć każdy. Pisać ją może tylko geniusz.

Czymże jest czyn? – pytał patetycznie ludzi czynu. – Nikczemnym ustępstwem wobec faktów. Umiera w tej samej chwili, w której się rodzi. Czyn to ślepa siła zależna od wpływów zewnętrznych. Jego bodziec jest nieznany, jego podstawa – to brak wyobraźni.

Ludziom marzącym o władzy mówił, wydmuchując dym z papierosa, że nie jest to pragnienie godne dżentelmena. Mało tego. Nie jest to pragnienie dające się pogodzić z inteligencją. Czy człowiek rozumny chciałby być marionetką? A przecież tylko marionetki zostają przywódcami politycznymi. Można przewodzić jedynie poddając się woli tłumu; kto się jej nie podda, zostanie zmieciony. Żeby czyjąś ambicją mogło być zostanie marionetką! Kukiełką!

Ten, kto pisze, może być niezależny. Może nie być marionetką. Tak. Chyba tylko on.

Ideologie? Sprawy, za które ludzie oddawali życie?

Wzruszał ramionami.

Sprawa nie staje się słuszna tylko dlatego, że ktoś oddał za nią życie!

I ciągle mu było mało.

Jedyną jego ostoją – coraz bardziej niepewną, coraz słabszą, ale jedyną ostoją – były salony. Drażnił je, tak, ale dopóki tylko sypał paradoksami przy herbacie, można to było znieść. Tak dobrze wychowany. Elegancki, grzeczny, miły. Nawet w czysto męskim gronie, nawet daleko od salonów, nie pozwolił sobie nigdy na użycie grubszego słowa. Nienawidził tego. I ta galanteria wobec dam! Każdy po nim wydawał się niemal chamem. To też drażniło, ale chociaż – cóż, chociaż pozwalało nie rozumieć herezji, które tak dystyngowany człowiek w tak uprzejmy, w tak uroczy sposób wygadywał. Udawać, że się ich nie rozumie. Niestety, on je także pisał.

Dusza człowieka w socjalizmie! To już naprawdę przeważyło szalę; tego naprawdę było za wiele.

Urodził się, kiedy widmo komunizmu od sześciu już lat krążyło po Europie. I jego matka – no tak, jego matka, straszna Speranza, czy nie wzywała Irlandczyków do powstania? Nie marzyła o blasku stu tysięcy muszkietów, o barykadach przegradzających wszystkie ulice, o wielkim zrywie, który przyniesie wolność? To prawda, on sam nigdy nie uważał się za Irlandczyka. Był British, British. I tak gardził czynem, on, syn płomiennej Speranzy, człowiek, którego rodzice poznali się w jakiejś nielegalnej, wywrotowej partii... Nikt o tym nie pamiętał, ale – kto wie – może coś z tego pozostaje, trwa, wchodzi w krew? Jego pierwsza sztuka – ależ tak, jego pierwsza sztuka była przecież o rosyjskich terrorystach! Z jaką sympatią, z jakim podziwem o nich pisał! A litość? Litość, której w nim było tak wiele i której tak łatwo było nie zauważyć u tego cynika, ukrywającego postępki, którymi każdy by się chwalił, litość, tak łatwo utożsamiana ze zwykłą rozrzutnością (wyrzucał pieniądze drzwiami i oknami, wszystko, co miał, padało pastwą gromady wydrwigroszy) – czy litość także nie jest uczuciem antyspołecznym, rewolucyjnym, wywrotowym? Ach, wszystko jedno. Ten elegant, ten fircyk ze słonecznikiem w dłoni, Lord Paradox, Petroniusz Londynu okazał się nagle – wielkie nieba – rzecznikiem socjalizmu!

Nie wierząc, ani przez chwilę nie wierząc w jego szanse.

Jeżeli socjalizm zwycięży, najpewniej nie będzie socjalizmem.

Koncentrując władzę ekonomiczną w tych samych rękach, które będą dzierżyć władzę polityczną, istotnie zgotuje światu coś nowego. Gorszego niż to, co świat już zna. Prawdziwe piekło.

Z marzenia o warunkach pełnego rozwoju każdej indywidualności zrodzi się totalna uniformizacja. W tym, że czerwona róża uważa, iż godnie i pięknie jest być czerwoną różą, nie ma nic złego. Ale jeżeli zażąda, żeby wszystkie kwiaty w ogrodzie były czerwonymi różami...

A zapewne zażąda.

Bo – niestety – polityk jest najgorszym typem człowieka. I nie można wyobrazić sobie ustroju, w którym przyzwoici ludzie – ludzie bezinteresowni, kulturalni, z polotem – dążyliby do sprawowania rządów. W którym choćby chcieli się podjąć ich sprawowania!

Tak będzie i w socjalizmie – jeżeli to najpiękniejsze z haseł porwie ludzi, jeżeli zwycięży. Rządy łajdaków. Kumulacja dwóch władz – politycznej i gospodarczej. Zdławienie wszelkiego indywidualizmu. Płaskość, szarość. Ponury i nudny terror. Na gruzach społeczeństwa, w którym tak wielu jest niewolnikami, wyrośnie takie, w którym niewolnikami będą wszyscy.

Ale co z tego? Nie wolno rezygnować z tej próby, z tej szansy. Z nadziei.

Niewątpliwie bezpieczniej jest żebrać, ale szlachetniej przywłaszczać sobie.

I jest tylko jedna rzecz gorsza od niesprawiedliwości: sprawiedliwość bez miecza w dłoni.

I jeszcze...

 

W czasach, gdy po Londynie grasował Kuba Rozpruwacz, zapytano prostytutkę z East Endu, co noc ustawiającą się jak gdyby nigdy nic pod swoją latarnią, czy się nie boi. – A niech sobie przychodzi! – odpowiedziała. – Dla takich jak ja im prędzej, tym lepiej. Pierwszą ofiarę znalazł Kuba Rozpruwacz w hotelu dla bezdomnych, gdzie za cztery pensy dostawało się na cztery godziny miejsce leżące, a za pensa można było pospać na stojąco, trzymając się oburącz rozciągniętej w poprzek pokoju liny. Z takich miejsc, z takiego świata wyciągał swoje grzesznice, układał z nich coraz wymyślniejsze łamigłówki – aż po Mary Kelly, którą trzeba było składać z kawałków przez całe sześć godzin. I chwalił się potem w listach do gazet, i przypominał, że jest podporą społeczeństwa. Don Kichot chrześcijańskiej moralności walczył z grzechem jak umiał. Przegrał, przeminął. A w kilka lat później ten drugi, ten opiekun chorych pierwiosnków, zakończył swój esej o socjalizmie słowami:

Powiesz, że podobny plan jest niemożliwy do urzeczywistnienia i przeciwny naturze ludzkiej. To prawda niezaprzeczona. Jest on niemożliwy do przeprowadzenia i przeciwny naturze ludzkiej. Ale właśnie dlatego warto go przeprowadzić i dlatego został wysunięty.

Potem stał w deszczu na Clapham Junction pośrodku wyjącego tłumu. Już dawno zrozumiał, że budzi nienawiść. Tym, jaki jest. Zrozumiał to jako dziecko okładane pięściami i wleczone po łące przez inne dzieci; mimo to nie zaczął udawać podobnego do nich. Nie chciał być podobny do nich. Kiedy czterej dryblasi wpadli z triumfalnym wrzaskiem do jego pokoju, żeby wytłuc, zniszczyć, unicestwić to, co kochał – czy było jeszcze coś, czego by nie wiedział o nienawiści? Ale co z tego? Czy miał stać się podobnym do nich? Mówił to, co myślał. W salonach, w książkach i na sali sądowej. I czuł nienawiść, czuł ją całą skórą, całą duszą, znał ją, przywykł do niej, pogodził się z nią. Jeżeli taka jest cena... Tak, to bolało. Gdyby go jednocześnie kochano! Ktokolwiek. Kiedykolwiek. Żona, tak. Szybko jej to przeszło. Złotowłosy lord Douglas. Może. Kiedyś. A może nigdy. Ach, mniejsza o to! Był dzielny, był twardy. Wciąż się uśmiechał. Wciąż mówił, co myślał. Więc co się właściwie stało na Clapham Junction?

Tam też jeszcze się trzymał. Tam też był twardy. Nie zadrżał, nie krzyczał ze strachu, nie płakał. Dopiero potem. Przez rok. Przez resztę życia. Zawsze. Na Clapham Junction nauczył się płakać. Bo przecież –

Mimo wszystko w coś przedtem wierzył. W coś, co może jednak czasem, przez chwilę istnieje. Vive monsieur Melmoth et la reine d’Angleterre! Ale jeżeli to nawet istnieje, tym gorzej. To słabe, kruche, bezbronne i skazane na zagładę. To, co od początku świata stoi w ulewnym deszczu, skute kajdanami, na peronie Clapham Junction. Lepiej, żeby w ogóle nie istniało. Lepiej, żeby tego nie było.


 


[1] Ja nie mam czasu, by wam rzec

Jak stałem się mordercą,

Lecz wiedzcie, to pokaże czas,

Żem jest podporą społeczeństwa.

 

 


 
 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

powrót do str. ogólnej fragmentów

PATRONAT
MEDIALNY