MUR

O książce
Recenzje
Zdjęcia
Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

 

 

– A szampana pan pije?

– O, tak! Szampan z lodu to mój ulubiony napój – wbrew surowym zakazom lekarza.

– Nic mnie nie obchodzą zakazy pańskiego lekarza.

– Mnie również.

Prowadzący przesłuchanie Carson milknie zaskoczony, sala sądowa wybucha śmiechem i brawami jak sala teatru St. James. Wilde podnosi wyżej głowę: wygrywa! W teatrze i w sądzie, wszędzie wygrywa!

Nareszcie coś choć trochę przypominającego proces, który sobie wymarzył. Pytania o jego zasady moralne, o poglądy, o tryb życia – A szampana pan pije? – coś, na co potrafi i chce odpowiedzieć. Bo w ogóle – w ogóle popełnił błąd.

Bosie (wrócił, oczywiście, że wrócił: pokłócił się z pięknym Alim) – Bosie go namówił. Uprzedzić to, co może jeszcze zrobić jego pomylony ojciec. Oskarżyć go o zniesławienie. Ciekawe, jak mógłby udowodnić im, że spali ze sobą, skoro obaj zaprzeczą, a świadków nie było! Jedyny sposób, żeby stary łajdak przestał zatruwać im życie. A jednocześnie – co za sława i chwała dla niego, dla Wilde’a! Co za bajeczny proces!

Uległ mu jak zawsze.

Rzeczywiście, co za bajeczny proces! Artysta przeciw filistrom, przeciw motłochowi, przeciw głupcom. Bo i co mogą przedstawić jego słowom adwokaci markiza Oueensberry? Jego książki! I parę wykradzionych listów, takich wzniosłych, czułych, niejednoznacznych... Jeżeli z tego właśnie spróbują zrobić dowód pośredni jego niemoralności, stenogramy z procesu będą niczym dialogi Platona, staną się kamieniem milowym epoki... Wyobraźcie sobie Platona przed sądem! Michała Anioła! Szekspira! Każdemu z nich można było zarzucić to samo, co jemu, skwitować i zniszczyć jednym słowem: pedał. Cóż to może być za proces, co za triumf – z jego wymową!

To lepsze niż książki, lepsze niż teatr. W sądzie, właśnie w sądzie bronić tego, co myśli, w co wierzy!

Tego, że sztuka jest ponad wszystko. I że nie można stawiać przed nią żadnych zadań ani wtłaczać jej w żadne ramy. Życie jest tak niedoskonale, nieudane, tak godne pogardy. W życiu katastrofy zdarzają się w niewłaściwy sposób i niewłaściwym ludziom. Świat to teatr, ale role są źle rozdane. Tylko sztuka jest sprawiedliwa. I jeżeli życie, ten żałosny koszmar, ma jakikolwiek sens, to jest nim sztuka.

Po co w ogóle żyć? Przecież możemy doświadczyć wszystkiego poprzez sztukę! Wystarczy otworzyć książkę – a poczuję gorącą nienawiść do kogoś, kto mnie nigdy nie skrzywdził, lub wielką miłość do kogoś, kogo nigdy nie zobaczę. Wszystko możemy przeżyć przez sztukę, wszystko! Kto poszedłby spotkać się z Tomkinsem, przyjacielem z lat chłopięcych, mogąc spędzić wieczór z Lucjanem de Rubempré?

Decyduje forma. Zrozumcie to wreszcie: forma! Nie  c o,  ale  j a k. Forma jest wszystkim. Znajdź wyraz dla swego bólu, a ból ten stanie ci się drogi. Znajdź wyraz dla radości, a zwiększysz swoją ekstazę.

Dzieło niemoralne? Ależ to znaczy tyle, co prawdziwe!

Nienawiść do realizmu jest wściekłością Kalibana, widzącego w lustrze swoją twarz. Nienawiść do romantyzmu jest wściekłością Kalibana, nie widzącego w lustrze swojej twarzy. I jak, mój Kalibanie? Zobaczyłeś siebie w moim lustrze czy nie? A może zobaczyłeś tylko połowę swojego ohydnego pyska? Dość, żeby cię podwójnie rozwścieczyć!

Przygotowuje się do swojego procesu. Do swojego triumfu.

Moralność! Panująca moralność! Jak cudownie będzie powiedzieć właśnie na sali sądowej, co się o niej myśli.

– A moralność? Czy pan nie wierzy w moralność, panie Wilde?

– Nigdy nie zdarzyło mi się spotkać kogoś, w kim zmysł moralności górowałby nad innymi uczuciami, a kto nie byłby bez serca, okrutny, mściwy, tępy, pozbawiony wszelkiego humanitaryzmu... Wolałbym popełnić pięćdziesiąt grzechów przeciwnych naturze niż posiadać jedną nienaturalną cnotę!

Kiedy to powie, oczka prowadzącego przesłuchanie zabłysną.

– Co pan nazywa nienaturalną cnotą, panie Wilde? Powściągliwość? Wierność? Sumienie?

– O, tak! Sumienie, firma tchórzostwa! Jeżeli robi się coś naprawdę głupiego i złego, to zawsze z najszlachetniejszych motywów.

– Ale moralność? Powszechnie przyjęte zasady moralne obowiązujące mężczyznę i kobietę?

– Och, co światlejsi ludzie dowodzą, że to potwornie niesprawiedliwe, by istniały w tej dziedzinie inne prawa dla mężczyzn, a inne dla kobiet. Nie zgadzam się z nimi.

– Nie zgadza się pan?

– Nie. Ja uważam, że nie powinno być żadnych praw – dla nikogo!

O co jeszcze mogliby go zapytać?

O jego wstrętną, niemoralną książkę. O Portret Doriana Graya. Muszą o nią pytać!

A on odpowie.

Opisał człowieka, u którego ciało i dusza – będące przecież jednością! – zostały rozdzielone. Dusza zamieszkała w jego portrecie, ciało pozostało wiecznie młode i wiecznie piękne. Nie, nie chodziło mu po prostu o to, że z czasem człowiek siwieje, że jego skóra staje się wiotka. Portret Doriana Graya, ukryty na strychu, strzeżony jak największa tajemnica, stawał się ohydny, bo łajdak starzeje się ohydnie. Bo zło szpeci. Bo należy, należy, po stokroć należy sądzić po pozorach. Bo prawdziwa tajemnica jest w widzialnym, nie w niewidzialnym. I dlatego właśnie...

Powie o obłudzie.

Najgorsza w „moralności” jest obłuda!

Dorian Gray po latach łajdactw postąpił raz „moralnie”. Według waszych kryteriów, oczywiście. Nie wdał się w romans z dziewczyną, która go kochała. Uciekł zanim się cokolwiek „stało”. Jakie to było szlachetne, prawda? Jakie moralne! Nie wyrządzić jej tej „strasznej krzywdy”, „oszczędzić”, nie złamać jej życia, nie zagmatwać go... Dorian Gray idzie tego dnia obejrzeć swój ukryty portret, obraz swojej duszy. Może już wypiękniał, złagodniał, wyszlachetniał? I co widzi? Portret zmienił się, to prawda. Do wszystkiego, co już na nim było, do wszystkich zmarszczek, fałd, pijackich obrzęków, doszedł jeszcze błysk chytrości w oczach, a koło ust zarysowała się linia obłudy. Tym jest wasza moralność! Chytrość, tchórzostwo, egoizm, zakłamanie...

– A pan ulega wszystkim swoim pokusom, panie Wilde?

– Jedyną rzeczą, której nie mogę się oprzeć, jest pokusa!

– I nie cierpi pan potem? Nie żałuje?

– Żałować można tylko tego, co się nie stało.

I jeszcze... O to zapytają na pewno!

– Czy pan wie, co o panu mówią, panie Wilde?

– Nieważne, co się mówi o jakimś człowieku. Ważne, kto to mówi.

– Ma pan wrogów?

– Mam nadzieję.

– Nadzieję?

– Wolałbym stracić najlepszego przyjaciela, niż najgorszego wroga. Żeby mieć przyjaciół, wystarczy być dobrodusznym, ale gdy człowiek nie ma żadnego wroga, to musi w nim tkwić coś nikczemnego.

– Zdarzało się panu gardzić ludźmi?

– Gdy mamy niszczyć wulgarność i głupotę, potrzeba nam nie tylko odwagi, lecz i pogardy.

I jeszcze...

– Czy może pan powiedzieć o sobie, że pańskie życie jest bez zarzutu?

– Trzeba nie być geniuszem, by zachowywać się w każdym wypadku bez zarzutu.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

– Ależ odpowiedziałem! Jestem geniuszem.

To byłoby piękne!

Aż do momentu, kiedy dojdzie do tego pytania – ostatecznego, konkretnego pytania – kiedy uniemożliwią mu krążenie wokół tematu, utną efektowne dywagacje, kiedy zażądają jednoznacznej odpowiedzi: tak czy nie. Czy utrzymywał stosunki seksualne z innym mężczyzną.

Trudno. Krzywoprzysięgnie.

Odpowie, że nie.

Taka jest cena tego procesu, tego triumfu. Jedno kłamstwo. Może jednak warto. Chyba warto. Bosie zapewnia, że warto, żąda tego procesu, pragnie go tak szalenie... Będziesz najsławniejszym człowiekiem w Anglii! I utrze się wreszcie nosa temu łajdakowi, mojemu ojcu!

Ta nienawiść do ojca. Rozumie ją. Jest dość powodów. Biedny Bosie. Jeżeli ma oddać mu przysługę, stając się narzędziem jego zemsty nad człowiekiem, który tak bardzo go skrzywdził...

Zresztą Bosie nie dopuszcza myśli o wycofaniu się. Nie darowałby mu tego. Żąda zerwania znajomości z każdym, kto próbuje go do tego zniechęcać. To nie są twoi przyjaciele! Musisz wybierać: oni albo ja! Więc dobrze. Nie ma innego wyjścia. Najpierw nie traktował tego poważnie, bawił się wyobrażaniem sobie tych pytań i odpowiedzi na sali sądowej, a teraz jest już za późno. Poszli razem do adwokata, machina została wprawiona w ruch... Już nie może się cofnąć.

– A szampana pan pije?

I te brawa. Dobrze zrobił. Wygrywa!

– Czy analfabeta, czytając Doriana Graya, mógłby uznać tę książkę za niezdrową?

– Poglądy analfabetów na literaturę nie są miarodajne.

I śmiech. I brawa. Cóż za dureń z tego Carsona!

– Czy uczucia, jakie żywi pański bohater dla Doriana Graya nie mogą wzbudzić w przeciętnej jednostce przekonania, że książka zawiera... hm... pewną tendencję?

– Nie mam pojęcia, jakie mogą być przekonania przeciętnej jednostki.

Dobrze. Ciągle dobrze. Wygrywa.

Teraz Carson czyta jego list miłosny, nieszczęsny, wykradziony list do lorda Douglasa. Już go szantażowano tym listem. Rozsyłano kopie znajomym. Wiedział, że zostanie tu odczytany. Jak okropnie brzmi, czytany monotonnym, oschłym, prawniczym głosem Carsona!

...że te twoje wargi jak płatki czerwonej róży są stworzone zarówno do szaleństwa melodii i pieśni, jak do szaleństwa pocałunku. Twoja smukła, złocista dusza... Czy to jest przyzwoity list?

– To jest  p i ę k n y  list.

– Czy pan często pisywał takie listy?

– Nigdy się nie powtarzam.

– Czy to jest zwyczajny list?

– Wszystko, co piszę, jest nadzwyczajne. Nie pozuję na zwyczajność, wielkie nieba!

Na razie dobrze.

A jednak lepiej byłoby tego uniknąć.

Pierwszy dzień procesu: dzień triumfu. Drugi dzień: powiedzmy Trzeci...

Jak mógł nie wziąć tego pod uwagę? Że markiz Queensberry wyszuka takich świadków? Alfonsów. Pośredników. Stręczycieli. Męskie dziwki. Macie teraz waszego Platona, Michała Anioła, Szekspira! Tego pyszałka, pozywającego do sądu biednego ojca, zatroskanego o własne dziecko, półboga, nazywającego normalnych, przyzwoitych ludzi analfabetami filistrami, kpiącego publicznie z wszelkiej moralności, tego geniusza, tak pełnego pogardy dla reszty ludzkości! Platon szlajający się po spelunkach, amator kupnych chłopaczków o wąskich biodrach i okrągłych pośladkach, rozpustny kochanek gazeciarzy i sprzedawców ryb, może także – bo i czemu nie? – uwodziciel nieletnich, deprawator niewinnych.

Oto pierwszy świadek. Będą następni. To prawda, nikt nie mógłby udowodnić, że jego miłość, jego jedyna miłość, była występna i spełniona. Ale to, że byli inni – to udowodnić można.

Jak mógł o tym zapomnieć?

Jak mógł w ogóle zapomnieć, że byli inni?

Wycofać, natychmiast wycofać oskarżenie!

I koniec. Markiza, wychodzącego z sądu, wita owacja. Aktorzy grający w Mężu idealnym wydają bankiet na jego cześć. Lord Douglas ucieka za granicę. Na plakatach teatralnych nazwisko autora zostaje pospiesznie zaklejone paskami papieru. Lada moment z tego, który tak butnie oskarżał innych o zniesławienie, sam stanie się oskarżonym. Homoseksualizm jest karalny. Jeżeli nie aresztują go dziś, na pewno zrobią to jutro. Jeszcze można wyjechać za granicę jak lord Douglas. Byle zaraz.

– Dopiero co byłem za granicą. Nie można ciągle jeździć za granicę, chyba że się jest misjonarzem. Albo komiwojażerem.

Wciąż się śmieje.

Hańba. Uniknąć hańby.

Ale co jest gorszą hańbą – ucieczka przed aresztowaniem, czy taki proces i taki wyrok, jaki go czeka?

Myśli, że jednak ucieczka.

Pije reńskie wino, pali, czeka. Czeka bez końca. Wreszcie przychodzi policja.

Gdyby choć mógł przewidzieć, że to będzie taki proces. Nie jego własny. Dwóch oskarżonych: on i alfons Taylor. Brudna kryminalna sprawa. Błoto. To już naprawdę w niczym nie przypomina Platona przed sądem! Ani Michała Anioła. Ani Szekspira. Na ławie oskarżonych z alfonsem, zrównany z nim, połączony z nim na wieki. Alfons i jego klient.

I jego nazwisko we wszystkich gazetach. I jego nazwisko na plakatach, którymi oklejono londyńskie ulice. Tylko z plakatów teatralnych je usunięto. Na innych rozpiera się, rośnie, bije z nich w oczy przechodniów, krzyczy... No, teraz już nikt nie będzie mógł udawać, że o mnie nie słyszał.

Broni się. Broni się do końca.

Ach, oczywiście, nie uwodził nieletnich, nie deprawował niewinnych. Ten punkt oskarżenia, zbyt absurdalny, upada. I nie współpracował z Taylorem; wielkie nieba, w jakiż to sposób miał z nim „współpracować”? Rozdzielono w końcu ich sprawy. Są rozpatrywane kolejno. Najpierw Taylora. Cóż, temu można udowodnić niejedno. O ile większa musi być zatem wina tego, który będzie sądzony dopiero po nim! Cztery dni przesłuchań. Tylu fałszywych świadków. Tyle idiotycznych oszczerstw. Tyle zeznań, o których sam sędzia mówi, że psu na budę się nie zdadzą. Nie, nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Nigdy. Ale był tym, czym był. Pedałem. To zostało dowiedzione.

Broni się przez cztery dni. Walczy. Ośmiesza tych, którzy go przesłuchują. Nie poddaje się. Po to został, dlatego nie uciekł. Chciał uniknąć hańby. Tej prawdziwej, jedynej hańby: hańby tchórzostwa. Wciąż się nie poddaje. Ranny lew, szarpany przez sforę kundli! Tak myśli o nim ktoś z siedzących na sali, ktoś z jego ostatniej publiczności. Jak on walczy! Aż do ogłoszenia wyroku. Znów posadzono go obok Taylora. Taki sam wyrok dla obu. Dwa lata ciężkich robót. Dopiero wtedy przestaje panować nad sobą. Chwieje się, chwyta obiema rękami poręcz, oczy ma nieprzytomne ze zgrozy. Chce coś powiedzieć. Pozwólcie mi coś powiedzieć! Wyprowadzają go pospiesznie, wyciągają go z sali.

Skończyło się.

Teraz tylko ten mur. Gdyby mógł się domyślić, że taki!

Mur więzienia Wandsworth.

A potem Clapham Junction.

I mur więzienia w Reading.

I to, co jest za nim.

Wiedział to w końcu – już na Mortimer Street, z ręką w dłoniach wróżki, wiedział, co jest za tym murem.

Może nawet zawsze to wiedział.

 

 


 
 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

powrót do str. ogólnej fragmentów
PATRONAT
MEDIALNY