ROZDZIAŁ VII

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia: 1 | 2
Role i życiorys teatralny
Zamówienia

Powrót do str.gł.

 

To była sobota, 22 lutego 1992, kilkanaście minut po drugiej. Tadeusz wypowiedział ostatnie słowa monologu obłąkanego Leara: Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!, wyrwał się pilnującym go na scenie żołnierzom, w których chwilę wcześniej nie rozpoznał wysłanników ukochanej córki, bardzo szybko przebiegł scenę, zniknął w kulisie – i umarł.

Nie, nie tak.

W sobotę po południu, kilkanaście minut po drugiej, siedząc na widowni Teatru Nowego w Poznaniu zobaczyłam, jak obłąkany Lear wyrywa się żołnierzom i biegnie szybko przed siebie, bardzo szybko, być może zbyt szybko, i w chwilę potem zza kulis usłyszałam hałas. Jak gdyby przewróciło się krzesło. Jak gdyby runęły dekoracje. I już było po wszystkim.

Nie.

Klęczałam nad leżącym na podłodze Tadeuszem, a na lewej ręce miałam dwa zegarki, swój i jego, bo ktoś zdjął mu zegarek, obydwa cichutko tykały, ale nie patrzyłam na żaden z nich, ktoś pobiegł po nitroglicerynę, kto inny przyniósł ręcznik zmoczony zimną wodą, nic nie pomagało i w teatrze zapadła wielka cisza, czarna jak atrament, wciąż była sobota, Tadeusz leżał na podłodze i oczy miał szeroko otwarte, ale mnie nie widział, na chwilę położyłam dłoń na jego piersi i ktoś słusznie zwrócił mi uwagę, że przeszkadzam mu oddychać, ale nie czułam, żeby oddychał, nie słyszałam bicia serca, lekarz z pogotowia, które wkrótce przyjechało, też nic nie słyszał, a ja miałam głowę pełną cytatów. Zaraz potem karetka na sygnale mknęła przez obce ulice, a ja jechałam z kimś małym fiatem tuż za nią, inne samochody zwalniały lub zjeżdżały posłusznie na bok, a mały fiat wślizgiwał się w puste miejsca i pędził za karetką aż do szpitala, w windzie było miejsce tylko na wózek, na którym położono Tadeusza, więc szybko w górę po schodach, przeskakiwałam po dwa, po trzy stopnie, zdążyliśmy w tym samym momencie, drzwi windy otworzyły się z trzaskiem, ktoś robił masaż serca, kto inny napełniał strzykawkę, na szpitalnym monitorze rytmicznie falowały zielone zygzaki, a ja stałam i patrzyłam, dopóki mnie nie wyproszono.

Czekałam na korytarzu. Dwa zegarki na mojej lewej ręce tykały bezustannie, to była najdłuższa sobota, jaką można sobie wyobrazić. Nic się nie kończyło.

A potem, jak w filmie, pielęgniarka uchyliła brzeg prześcieradła.

Tadeusz leżał zupełnie nieruchomo, miał zamknięte oczy. Uśmiechał się. Pocałowałam go w ten uśmiech, w uśmiechnięte usta, nic więcej nie mogłam zrobić. I odwróciłam się, i stukając obcasami poszłam szybko przed siebie, odeszłam.

Wróciłam do pustego teatru.

 

Wciąż była sobota i w dyrektorskim gabinecie blady jak płótno Żenia Korin wyciągnął z szafy flaszkę koniaku, było mi go strasznie żal, bardziej może niż samej siebie, ktoś pobiegł po kieliszki, kto inny pokazał mi, jak zadzwonić do Warszawy, więc zadzwoniłam, a potem piliśmy koniak i nie było o czym mówić.

Wyć, wyć, wyć!

Ale wyć nie mogłam. Nie mogłam też płakać ani krzyczeć, ani walić głową w ścianę, ani mdleć, ani umrzeć, nie mogłam wprawiać ludzi w stan bezradnego zakłopotania, byłam drugą połową Tadeusza i musiałam zapomnieć o sobie, moje puzzle rozsypały się bezładnie, ale teatr jest ważniejszy od życia, a każdy ból da się wytrzymać, osiem lat wcześniej w szpitalu podziwiano moją dzielność, siedemnaście lat wcześniej Tadeusz chciał zerwać ze mną raz na zawsze, bo zarozumiale stwierdziłam, że jestem mocna, mocniejsza niż on, i to go bardzo dotknęło, ale nie zerwał ze mną, łatwo być mocnym, kiedy się nie kocha, wciąż nie umiałam wejść na scenę z własną prywatnością i jeszcze nigdy nie byłam tak mocna, tak nieludzko opanowana, jak w to sobotnie popołudnie, gdy z natchnioną miną powiedziałam wszystkim, jak brzmiały ostatnie słowa wypowiedziane przez Tadeusza na scenie.

Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łąpmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem!

Nie trzeba wcale być Learem, żeby całą jego rolę znać na pamięć.

Gra się cały dramat, jakby miejscem akcji był salon, lekkim, gawędziarskim tonem, ot, tak sobie. Rolę Feuerbacha też znałam na pamięć.

I gdybym mogła rozmawiać z Tadeuszem, bezlitośnie bym go wyśmiała (siebie też przy okazji), a on śmiałby się ze mną sam z siebie, jak zawsze. Białe fartuchy, które ukazują się w drzwiach, oznaczają dla mnie absolutny koniec przedstawienia. Istotnie. Śmialibyśmy się do łez. Czy tutejszy cmentarz jest suchy? Że też to musiało stać się w Poznaniu! Trzeba było siedzieć w domu, nie ruszać się z miejsca, nie jeździć, nie kusić losu: Rolę Bruscona też znałam na pamięć. Nawet dotknięty całkowitą głuchotą / mógłbym tę komedię / grać do końca. Czyżby? Król Lear nie jest przecież komedią! Tragediante! Ślepota / to by była bieda / głuchota tylko pół biedy. Paraliż to by była bieda. Niezdolność do pracy to by była bieda. Niemożność grania to by była bieda. To co się stało, to tylko pół biedy, dokładnie połowa, prawda?

Mielibyśmy na podorędziu mnóstwo cytatów, bo wszystko, co Tadeusz grał w teatrze, stawało się życiem. Tak o tym mówiono, tak pisano. Tak było.

I gdybym mogła rozmawiać z Tadeuszem, zapytałby mnie pewnie ironicznie, pół żartem, pół serio, czy nadal uważam, że największym szczęściem jest szybka, nagła, niespodziewana śmierć, a ja upierałabym się, że tak, nadal tak uważam, cierpię tylko przez własną małostkowość, bo nie mogę mu darować, że wygrał wszystkie nasze zakłady i zostawił mnie samą w żalu jeno i trwodze.

Taka jest natura ludzka. Niezmienna. W tym stadium człowiek bywa niekiedy zrozpaczony.

I w ułamku sekundy, jak zawsze, umielibyśmy, nienormalni, pomyśleć o tym samym: o sytuacji scenicznej. Może byłabym bardzo przejęta odkrywczością mojego byłego narzeczonego, który najzwyklejszym słowom potrafił nadać tak zagadkowy, niespodziewany sens, a może przez chwilę miałabym wątpliwości. Czy należało umierać po tej właśnie kwestii: Więc jakieś życie świta przede mną. Dalej, łapmy je, pędźmy za nim, biegiem, biegiem! Te słowa zostały przecież napisane prozą, pospolitą prozą, nie podniosłym białym wierszem. Prozą!

Konalibyśmy ze śmiechu. Obydwoje.

Ale w teatrze nie było Tadeusza, choć przedstawienie wcale się nie skończyło, został wśród białych fartuchów, a ja nie miałam z kim żartować, więc starałam się tylko pocieszyć biednego Żenię, któremu zły los tak nieszczęśliwie, na tydzień przed premierą pokrzyżował dyrektorskie i reżyserskie szyki, czyż teatr nie jest ważniejszy od życia, uczyłam się tego przez ostatnich kilkanaście lat, więc myślałam o innych, nie o sobie, byłam tylko drugą połową aktora, naprawdę już tylko połową, bo całość została przecięta na pół i jeszcze nie wiedziałam, którędy przebiega cięcie, co we mnie zostało, a co przepadło na zawsze, ale każdy ból da się wytrzymać, nie chciałam bromu ani waleriany, byłam mocna, spokojnie piłam koniak i gawędziłam o teatrze, o ostatnich słowach wyartykułowanych przez aktora – zanim w kulisach rozległ się ten straszny, mechaniczny hałas przewracającego się krzesła, walących się dekoracji.

Tak zaczynała się moja śmieszna, groteskowa wojna z polskim teatrem, moje żałośnie teatralne potyczki i zmagania, ale jeszcze o tym nie wiedziałam, marzyłam tylko o tym, żeby wreszcie choć przez chwilę być sama, myślałam tylko o teatrze, nie o własnym życiu.


 
 
 

powrót do str. ogólnej fragmentów