1

 

O książce
Recenzje

Fragmenty
Zdjęcia

Zamówienia

Powrót do str.gł.


 

Glina i piach spłowiały w ciągu kilku słonecznych dni, sucha ziemia osypywała się po zboczach pryzmy; przygniatające trumnę tony wilgotnej grudy zamieniły się nieledwie w proch. Nie umiał się pozbyć, w równym stopniu nieuzasadnionego, co głębokiego poczucia winy za swoje niedorzeczne uczynki. Tu nie potrafił uniknąć podsumowań: „Moje życie? Kolekcja idiotyzmów na ścianie? Zbiór zdegenerowanych okazów w gablotach, zwanych osiągnięciami? Ambicyjki? Te tłuste, ruchliwe larwy w oku trupa? O, nie! Nic z tego! Jeszcze nie jest za późno!” Uprzedzając przykre myśli, nachylił się korniej i ściszając głos do mocnego szeptu, przedstawił założenia adaptacyjne filmu. Zamierzał współfinansować produkcję, wahał się jednak, rozważał własne kwalifikacje moralne. Interesowało go zdanie Chłoptasia:

– Cyrano to uczciwy makler giełdowy, Christian jest nieśmiałym inwestorem próbującym sił na wtórnym rynku, a Roksana prezesuje fundacji charytatywnej. Przeczytam ci fragment, młodopolskie tłumaczenie Kasprowicza, więc może nie wszystko jasne... ale posłuchaj:

  

   Bez pożytku? To rzeczy nie zmienia,

   nie walczym przecież tylko z myślą powodzenia...*

 

Cytował heroiczną klasykę, chroniąc się przed duchową chwiejnością. Z podobną myślą użyłby tarczy przeciw strzałom, gdyby toczył walkę na antycznym polu bitwy. Będąc greckim hoplitą, miał za sprzymierzeńców jedynie własne męstwo i deskę obciągniętą skórą. Nie mógł liczyć na bogów i boginie, zajętych utarczkami, intrygami, miłosnymi podbojami, walką o przywództwo. Pociski słonecznych promieni przenikały bez trudu przez wymiecione z ozonu powietrze i uderzały w nieosłoniętą głowę. Gorąco, sennie i bardzo cicho. Boże, strawił tyle czasu! Na cmentarzu zawsze jest cicho, lecz o tej porze dnia najciszej. Drzewa i krzewy nie rzucały cieni, podobnie jak cyprysy, zdawały się płonąć w drgającym powietrzu. Sekundowa wskazówka zegarka nie przeskakiwała energicznie, tylko płynęła. Płonąć w środku i płynąć na fali roztopionej materii. To wszystko. Słabo słyszał otoczenie, szumiący wizg obracających się urządzeń dolatywał z wielkiej dali. Zdarzało mu się przegapić rozruch oliwionych tłoków, a to przecież ich posuwisto-zwrotny ruch wprawiał Gondwanę w drżenie. Nie docierały do niego klarowne informacje i pozytywne impulsy wysyłane przez ogarnięte znużeniem miasto. Jedynie mówienie na głos pozwalało siebie usłyszeć. Założył ciemne okulary dopiero, kiedy ucisk w skroniach i nad oczami stał się nie do zniesienia. Postępował celowo; nie chciał sobie niczego ułatwiać. Nie zasłużył. Okazało się, że nie jest już cwaniakiem, nie jest szczurem. Gryzonie ruszają wąsikami, węszą okazję do wymigania się od dźwigania społecznych ciężarów, wlezą w dziurę za robakiem, pochłoną padlinę. Z całego serca pragnął do nich należeć, ułatwiać sobie na wyprzódki, ale był także naznaczony skazą wątpliwości. Z drugiej strony Chłoptaś mógł poczekać do jesieni, kiedy słońce daje za wygraną, noszenie garnituru nie jest udręką, nie topi się asfalt, wszystko jest prostsze, ponieważ czas wyraźnie zwalnia, a przestrzeń kurczy się i zwija w lękliwy kłębek, wypatrując zimy. Zdusił wrzask i wściekłość, jakie budziło w nim milczenie zmarłego. Zionął kwaśnym oddechem, połykał podchodzący pod gardło sok żołądkowy, mówił przez zęby:

– Wal się! Nie jest mi łatwo, ale dam sobie radę!

Wyprostował się, twarzą do ładnego anioła o dziewczęcych rysach i bosych stópkach wspartych o kamienną płytę zmurszałego nagrobka. Wyżłobione litery i daty częściowo zarosły mchem, piaskowiec pociemniał. Dziewiętnasty wiek, ocenił. Dostrzegano wówczas mądrość i piękno śmierci. Nie starano się jej oswajać. Nikomu podobna niedorzeczność nie przyszłaby na myśl. Postać anioła tchnęła niewinnym, dokuczliwym erotyzmem, kamienny paluszek zdawał się napominać: „Edmundzie, co z ciebie za mężczyzna? Znowu się ośmieszasz”. Zadzwonił do Niebrzucha.

– Co mi jest, Gustek?

– Co za pytanie? Opisz objawy.

– Chce mi się płakać.

– Zrozumiałe. Masz powody.

– Problem w tym, że wiem, że nie chodzi o nie.

– Jasne. Wartości, w które wierzyłeś legły w gruzach. Potrzebujesz kilku dni, żeby się z tym pogodzić.

– Moje wartości mają się dobrze. Legły w gruzach wartości, w które nie wierzyłem.

– Wobec tego, w czym problem? Nie twoje wartości.

– W tym właśnie problem.

– Przede wszystkim nie daj się owładnąć irracjonalnym myślom. Znam cię i wiem, że masz na to dość sił.

– Wartości, w które wierzyłem, opierały się na wartościach, w które nie wierzyłem. Można od tego zgłupieć, August.

– Taaaa... rzeczywiście mamy problem. Przyjedź, dam ci coś doraźnie wspomagającego.

Wychodząc z alejki cyprysowej, już w drodze do bramy, natknął się na żółtowłosego grubasa w letnim garniturze. Grubas stawiał lekkie kroki, niósł wielki bukiet kremowych tulipanów. Piła do cięcia kamienia milczała, jedynie młotek za murem robił swoje.

– Sobowski, Sobowski! – zawołał grubas z rozpaczą w głosie, rozkładając ramiona.

Zaskoczony Sobowski wpadł w nie, chcąc nie chcąc. Ramiona przycisnęły go do potężnej, miękkiej piersi pachnącej świeżością i dobrymi perfumami.

– Tak mi przykro, przyjacielu! Tak mi przykro!

– Królik, jak Boga kocham!

Grubas przetarł boki szyi wyprasowaną chusteczką z materiału w kratę. Sobowski pamięta, że ojciec też takie nosił; były pogniecione i zalatywały. On sam używa papierowych, nieporównanie bardziej higienicznych.

– Wściec się można z tego gorąca.

– Co tu robisz?

– Idę do niego – Królik kiwnął bukietem.

– Po co?

– Porozmawiać.

– O czym?

– Chcę mu coś powiedzieć.

– Co chcesz mu powiedzieć?

– Będziesz się śmiał.

– Nie będę. Powiedz.

– Słowo? Facet mojego kalibru nie może publicznie opowiadać dyrdymałów.

– Słowo. Mów. Zostanie między nami.

– Jesteśmy w miejscu, które astronauci nazywają punktem nieodwracalnego odlotu. Siła przyciągania jest za słaba, naszym przeznaczeniem stało się nieskończone dryfowanie. Zwłaszcza – dodał Królik – że kosmos się rozszerza.

– Ja słyszałem, że jest odwrotnie.

– Kiedy zacznie stygnąć, wtedy zacznie także maleć.

– Już stygnie.

– Jeszcze nie.

– Stygnie, Królik. Nie kłóć się ze mną.

– Dobrze. Wszystko jedno. I tak jest nieskończenie duży.

Sobowski poturlał czubkiem buta biały kamyczek. Nie patrząc na grubego mężczyznę, spytał:

– Masz czasem wrażenie, że odlatujesz rakietą?

– Że odlatuję, nie. Ja już lecę. Etap startu pomijam.

– Widzisz niebieską kulę?

– Niebieską kulę?

– Ziemię. Tak się ją nazywa.

Grubas wciągnął otwartymi ustami gorące powietrze.

– Chciałbym to kiedyś zobaczyć na własne oczy... nie – zaprzeczył. – Śni mi się, że jestem w pustym kosmosie.

– I lecisz?

– Cały czas. Jest w zasadzie ciemno, ale wszystko widzę... to znaczy, gdyby tam coś było, to bym zobaczył. Ciemność kosmosu jest przejrzysta. Kryształowa.

– Lądujesz na czymś?

– Masz na myśli jakąś planetę?

– Zimna i skalista albo gorąca, z czynnymi wulkanami?

– Chyba nie ma znaczenia, co tam będzie? Skały czy na przykład piasek, czy w ogóle trafię na jakąś planetę? Detal. Grunt, że lecę. To się liczy. Ktoś już powiedział, jakiś socjalista, że cel jest niczym, a wszystkim jest ruch. I miał rację.

– Jest ci przyjemnie, jak tak lecisz?

– Bardzo.

– To chciałeś mu powiedzieć?

– Tak. Owszem... – grubas wykrzywił mięsiste wargi. – Chciałem go podtrzymać na duchu.

Sobowski podniósł kamyczek. Nie przyglądając się bliżej, schował go do kieszeni. Patrząc na falujące w rozgrzanym powietrzu fantomy śródziemnomorskich cyprysów, rzekł:

– Nie chcę, żebyś przychodził.

– Lubił moje towarzystwo.

– Tolerował twoje wścibstwo, to wszystko. Co najwyżej bawiło go twoje cielsko.

– Mam nadzieję, że nie mówisz prawdy – gruby mężczyzna zamrugał. Otarł pot z powiek. Uśmiech opromienił twarz. – Wymyśliłeś to, żeby mi dokuczyć. Żartowniś. On mnie lubił. Zapraszał do siebie. U mnie też bywał. Bardzo się lubiliśmy... Przecież ja specjalnie kupiłem sąsiednią działkę.

– Po co miałbym ci dokuczać? Obchodzisz mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.

– Nie mów tak, proszę cię, nie mów tak. Ja wiem, to nieszczęście przez ciebie przemawia. Pozwól mi do niego przychodzić. Powiedz mi, co to znaczy stracić przyjaciela? Widzę, jak cierpisz. Co czujesz? O czym myślisz? Zazdroszczę ci. Dziwisz się? Tak, zazdroszczę ci. Chciałbym tak pięknie cierpieć! Tak cierpieć!

Podbródek nadął się, kiedy rozsadzany emocjami Królik mówił. Dłoń z dołeczkami zaciskała się bez woli i przekonania na przegubie Sobowskiego. Strząsnął ją. Odlepiła się jak coś galaretowatego i parzącego. Słabość grubasa napawała wstrętem i przypominała, jak bardzo on sam jest słaby, a o tym nie chciał pamiętać. Ponad wszystko nienawidził własnej słabości.

– Trzymaj się od nas z daleka – ostrzegł.

– Mógłbyś się podzielić – prosił Królik.

– Wariat.

– I tak będę przychodził!


 

* Edmund Rostand, „Cyrano de Bergerac”, w przekładzie Jana Kasprowicza

 

ciąg dalszy wyboru fragmentów


 
 
 
powrót do str. głównej ksiazki