3

O książce
Recenzje
Fragmenty
Zdjęcia


Zamówienia

 

Powrót do str.gł.

 

Filip Piękny pragnął zawładnąć bogactwami templariuszy, przede wszystkim zaś ich legendarnym skarbem. Wiadomo jednak, że ów skarb nigdy nie dostał się w ręce króla. Musiały się nań składać nie tylko pieniądze, klejnoty i inne walory, lecz także zapewne najcenniejsze archiwa Zakonu, jako że szpicle królewscy nie znaleźli ich w całym kraju. Co więcej, z zeznań torturowanych rycerzy wiadomo, że w noc poprzedzającą aresztowanie templariuszy (12 października 1307 roku) paryską Temple opuścił transport skrzyń zawierających cały skarb wielkiego wizytatora Francji (totum thesaurum Hugonis Peraldi), który załadowano na 18 statków Zakonu zakotwiczonych na Sekwanie.
Oto pierwszy sekret templariuszy. Gdzie jest skarb „Zakonu Rycerzy Świątyni?” Do dziś — mimo licznych poszukiwań — nigdzie go nie odnaleziono. Chcemy tu przedstawić jedną z możliwych prób dania odpowiedzi na to pytanie.
Z początkiem XVII wieku nawrócony na chrześcijaństwo indiański kronikarz, Francisco de San Antón Munon Chimpalpahin Chuauhtlehuanitzin, spisał historię ludu meksykańskiego — Nonohualca Teolixca Tlacochcalca. Według kronikarza lud ten miał przybyć do Meksyku z kraju Tlapallan Nonohualco (tlapallan znaczy tyle, co kraina zamorska lub kraj wschodni). On sam nie ma wątpliwości, że jego lud przybył z kraju położonego za oceanem, czyli z Europy. Co więcej, Nonohualca oznacza kraj niemych lub tych, którzy mówią obcą mową, tlacochcalca to tyle, co żołnierze, wreszcie teolixca to tyle, co wysłani przez Boga. W sumie więc (jeśli wierzyć kronikarzowi) chodzi tu o „żołnierzy wysłanych przez Boga z kraju mówiących obcą mową”, być może z Europy właśnie. Cóż to jednak mogli być za żołnierze? Otóż Nonohualca Teolbcca Tlacochcalca nosili jeszcze jedną nazwę — Tecplantlaca — oznaczającą „ludzi z domu pana” lub „ludzi ze świątyni”. Czyżby zatem byli to templariusze? Że tak być mogło, świadczy fakt, iż trzej najważniejsi przywódcy tego „ludu” nosili miana: tetzauhquiacuili, czyli „czcigodny mnich” (noszący tonsurę), xochpoyo — „kaznodzieja” oraz caccole — „źle obuty”. Wszystko więc wskazuje na to, że chodzi o zakonników, być może właśnie templariuszy.
Według meksykańskiego kronikarza ci „ludzie ze świątyni” mieli przybyć do Ameryki w drugiej połowie XIII wieku, w dwóch falach imigracyjnych — były to lata 1272 i 1294.
O ich przybyciu do Ameryki kronikarz pisze:

Dotarli do lądu stałego w punkcie, gdzie znajdowało się ujście bardzo dużej rzeki, a ruszywszy wzdłuż jej brzegów, doszli aż do jej pierwszego zakrętu, po czym porzucili rzekę i pomaszerowali na wschód...

Po pewnym czasie jednak „ludzie ze świątyni” zawrócili, odkryli wyspę Acihuatlmichintlaco, odwiedzili wiele miejsc, aż w końcu przybyli do Tullan, dawnej stolicy Tolteków, gdzie pozostali trzy lata. Następnie dotarli do jeziora Chalco, gdzie osiedli i podporządkowali sobie okoliczne plemiona, zakładając państwo, o którym kronikarz pisał:

Choć jego obszaru nie można nawet porównać z federacją meksykańską, z którą się później połączyło, to jednak stanowiło ono imponujący organizm rozciągający się na znacznej przestrzeni.

„Ludzie ze świątyni” mogli więc, przybywszy do Ameryki jeszcze w XIII wieku, zrealizować tam swe plany, których nie byli w stanie urzeczywistnić w Europie i w Ziemi Świętej. Historiografia akademicka, rzecz jasna, nic nie wie o żadnych „planach” templariuszy.
Jakież więc były owe plany? Mówi o nich w swych ezoterycznych wykładach Rudolf Steiner. Zgodnie z jego okultystycznymi rewelacjami templariusze — a przy-najmniej ich wewnętrzny, „podwójnie” wtajemniczony krąg — mógł stanowić organizację parareligijną o odmiennej (mniej lub bardziej: ezoteryczno-chrześcijańskiej lub gnostycznej) strukturze ideowej, przeciwstawiającej się panującej w średniowiecznej Europie ortodoksji rzymskokatolickiej. Templariusze mieli więc planować stworzenie alternatywnej cywilizacji, opartej zarówno na innych przesłankach światopoglądowych, jak i proponującej inne (i nowe) rozwiązania polityczne, społeczne i gospodarcze. Chcieli realizacji utopii chrześcijańskiej miłości i tolerancji, przesunięcia centrum chrześcijaństwa z Rzymu do Jerozolimy, miasta Chrystusa, a wreszcie — zjednoczenia wszystkich trzech „religii Księgi” — chrześcijaństwa, judaizmu i islamu, de facto stworzenia Królestwa Bożego tu i teraz.
My dziś, w obliczu owej niezrealizowanej wizji, możemy tylko zastanawiać się, jak wyglądałby nasz świat, gdyby stała się rzeczywistością.
Argumentem potwierdzającym dodatkowo tezę o trans-atlantyckich wyprawach rycerzy Zakonu jest ogromna ilość srebra (nieomal nie występującego w Europie), jaką mieli — wedle szeregu badaczy — wprowadzić na rynek europejski.
Oczywiście w Ameryce nie mogli także urzeczywistnić swych (mniemanych) zamierzeń w pierwotnej ich wersji. Od 1291 roku cała Ziemia Święta znajdowała się już w rękach Saracenów, druga wyprawa templariuszy przybyła więc do Ameryki świadoma tego faktu. Rycerze mogli płynąć do niej z nadzieją, która towarzyszyć miała również emigrantom z Europy w wiekach późniejszych — XVI, XVII, czy XVIII — nadzieją na rozpoczęcie wszystkiego całkowicie od nowa i stworzenia w niemal rajskiej krainie państwa-utopii avant la lettre (Tomasz Morus napisze swą Utopię dopiero dwieście lat później). Budowie takiego państwa mógł też służyć uratowany — jak wierzą niektórzy — na słynnej Wyspie Dębów w Nowej Szkocji — skarb templariuszy. Wspomnianą wcześniej przez meksykańskiego kronikarza „wielką rzeką” mogła być rzeka św. Wawrzyńca w Kanadzie, do której ujścia dociera się, żeglując wprost na zachód z La Rochelle. Natomiast wyspą Acihualtmichintlaco mógł być półwysep Nowej Szkocji.
Ten „utopijny” i chyba już rozpaczliwy plan nie powiódł się (o ile w ogóle istniał). Żyjący w celibacie ludzie świątyni musieli rozpłynąć się wśród miejscowej ludności, i to stosunkowo szybko. A ewentualne pozostałości po ich przedsięwzięciu — jeśli nie kryją ich meksykańskie, czy gwatemalskie piramidy — zostały z pewnością zniszczone przez inkwizycję katolicką, która robiła wszystko, żeby unicestwić „szatańskie wymysły pogan”. (Elementy religii Indian, które mogły kojarzyć się z pewnymi elementami chrześcijaństwa — a czemuż nie miały one pojawić się w efekcie misjonarskiej działalności templariuszy? — inkwizycja interpretowała jako podszepniętą przez Demona karykaturę jedynie prawdziwej religii.) Tak oto, ironicznym zrządzeniem losu, „amerykańskich” templariuszy ostatecznie mogła dopaść ta sama instytucja, która przeprowadziła ich eksterminację w imieniu Filipa Pięknego na kilkaset lat przed konkwistą.
Jakże wiele daje do myślenia w tym kontekście powitanie, jakie zgotowali Indianie Hiszpanom dowodzonym przez markiza del Valle don Hernando Corteza — lądującym w Meksyku, biorąc ich za powracającą na „skrzydlatych” statkach drużynę białoskórego i brodatego Quetzalcoatla, postać łączącą cechy boskie i ludzkie, który wedle mitu odpłynął dawno temu na wschód. Przez wiele pokoleń legendę kultywowali starcy, oczekiwano więc z utęsknieniem jego powrotu i panowania. Jak pisze w swej kronice Toribio de Benavente Motolinia:

Gdy zobaczyli z dala żagle, powiedzieli, że już powraca ich bóg, a z powodu tych żagli białych i wysokich, sądzili, że przywozi on morzem swe świątynie; a gdy potem [konkwistadorzy] wylądowali, mówiono, że przybył nie tylko ich bóg, lecz wielu innych jeszcze bogów.

 

 
 

 

powrót