DRUGA GWIAZDA
Mieszkanie Profesora. Zima, święta 1960 roku.
Warszawa. Noc. Badacz literatury śpi. Wchodzi Em. Ma tyle lat, co w Części
III. Profesor siada na łóżku, przebudzony.
PROFESOR
Kim jesteś? Sen, mara? Nie
używam święconej wody, jestem agnostykiem.
Złodziej? Nie mam tu nic,
bracie, tylko książki. Nie zdadzą ci się nawet na podpałkę. Są puste i
płoną szybko.
Nie, ty nie jesteś
prawdziwy.
EM
Przychodzę, abyś oddał mi
moją godność.
PROFESOR
Nie mam niczego tutaj, co by
się nazywało „cudza godność”. Mogę
ci oddać trochę mojej własnej, ale dopiero, gdy skończę badania. Moja
godność mierzy się na zapisane strony.
Em podchodzi do stołu, sięga po rozłożone na nim
papiery. Jest zaabsorbowana tym, co widzi.
PROFESOR
Ostrożnie!
EM
To jest o mnie. Nie mogę w
to uwierzyć. Ty bandyto!
PROFESOR
Gościu, kimkolwiek jesteś,
zważaj na swe słowa. Jest późna noc, za ścianą śpią sąsiedzi, a od
zwierząt różnimy się tylko językiem.
EM
Bydło!
PROFESOR
Gospodyni!
EM bardziej zdziwiona niż zagniewana
Co też brat mój napłodził...
Nigdy nie zadzieraj z prawnikami. Zeznań denatki dla porównania zbrakło.
Nie widzę tu żadnego z moich wierszy. W ich miejsce jakieś głodne kawałki.
„Była bardzo zmęczona sobą — bo żyła w pustce działania...” Świństwo!
PROFESOR
Odpowiadam jedynie przed
historią, którą wiernie tworzę — chciałem rzec, której służę. Wiernie.
EM
Dziś noc wigilijna — psy
ludzkim głosem gadają.
PROFESOR
Czego chcesz ode mnie?
EM
Wychodź z łóżka. No,
wstawaj! Spadaj na cztery łapy. O, tak. A teraz szczekaj.
PROFESOR
z dużym wysiłkiem
Szanowny Piotrze, Odmieńcze
i Właście.
EM
Mieszkał ci on we mnie jak
rak-pustelnik...
PROFESOR
Pardon?
EM
Zgoda. Za życia nie
dopuściłabym go do głosu, ale teraz jestem już umarła, więc to wszystko
jedno. Piotrze Właście, działaj w moim duchu.
Ukazuje się prawdziwy Włast.
WŁAST
Waćpani odwróć oczy. To nie
będzie scena dla niewiasty.
EM
Co powiadasz?
PROFESOR
z satysfakcją
To samo prawo za życia i po
śmierci.
EM
(Pauza pełna zaskoczenia — i — )
A — no przecież. Ty wiesz
więcej o śmierci niż ja, chociaż ja przychodzę z tamtej strony.
(Do Własta)
A ty co? Trzymasz z
nim? Feudalne ścierwo! Oszust!
Znika. Włast i Profesor patrzą na siebie trochę
niepewnie, jakby nie znali celu tego spotkania.
WŁAST
Nic tu po mnie. Proszę iść
spać.
PROFESOR
Czy ona wróci?
WŁAST
Wątpię. Wciąż przeżywa te
same konflikty. Zemsta nie jest jej domeną, widzi pan. Kobieta ma w sobie
czerwony guzik, który naciska, jak tylko pojawia się w niej pragnienie
ukręcenia komu głowy.
PROFESOR
Przebaczenie — to prawdziwie
chrześcijańska cecha.
WŁAST
Mary w młodości była w
stanie wiary potencjalnej, ale teraz — też nie jest z nią lepiej.
PROFESOR
Pisałem do niej w 1937.
Podała kilka adresów, pod którymi pisma jej były złożone, ale nie
skorzystałem z żadnego z nich. A po wojnie? Coś ocalało, ale. Jak cała
reszta kraju — smutne świadectwo ruiny. Niestety, papierów nie można
odbudować. Co spłonęło, to przepadło.
WŁAST
Niech się pan nie oskarża,
profesorze. Lepiej późno niż wcale. Gdyby nie pan, pies z kulawą nogą by
nie. By się tymi resztkami nie zajął.
PROFESOR
Prowadzę badania, nie
przytułek. Co to do mnie pisała? „Nota bene tu Jezus ma lat 61, ale cóż to
znaczy wobec naszych Matuzalemów?!” Albo to: „Pilota młodzieży detalicznej
informować nie trzeba!”. Wyobraź sobie! Ktoś mógłby to wykorzystać,
wyśmiać. Podważyć wiarygodność, nic prostszego. Nie mogłem rozmawiać z
nią. Żeby tylko. Z nim.
WŁAST
Jasne.
PROFESOR
Powiedziała, że spotka się
ze mną pod warunkiem, że będę ją nazywał tym przydomkiem, który
zapożyczyła od jednego swego feudalnego przodka. Zapewne razem z jego
feudalnym szaleństwem. Miałem sygnować maskaradę?
WŁAST
Jeśli tak chciała?
Ambiwalentna kondycja
Własta dociera do świadomości Profesora.
PROFESOR
Czyśmy się już czasem nie
spotkali?
WŁAST
Może się pan nie obawiać,
profesorze. Nie jestem oficerem służb specjalnych
incognito.
PROFESOR
Ja pana już gdzieś
widziałem.
WŁAST
Ludzie ciągle mnie widzą.
PROFESOR
Pan sprowadził cystersów do
Polski?
WŁAST
nonszalancko
To była dyplomacja.
PROFESOR
Pan Duńczyk z pochodzenia?
WŁAST
spokojnie, szczerze, cicho i czule
Zawsze byłem tu tylko
cudzoziemcem. Chociaż wrosłem w tę ziemię, a jednak. Dlatego z nią
współczułem. Była między nami... bliskość. Nie sądzę, żeby mi się
wydawało, naprawdę była... była inna, jak śmiały żeglarz zabłąkany u
cudzych brzegów... W młodości, jasna rzecz. Ale wiesz pan co? To nie ja ją
skrzywdziłem. Ja chciałem ją ocalić. To spadło na mnie jak... miłość.
Domagało się spełnienia. Ktoś mógł pomyśleć — beznadziejna sprawa.
Należeliśmy do odmiennych gatunkowo bytów, ona — ona była nie tak po
prostu pospolicie żywa... to było właściwie, jakby... miała w środku
wmontowaną żarówkę... tak że w pokoju pełnym ludzi widział pan — tylko Em.
Najbardziej żywą istotę na tle... tamtej wypchanej menażerii, a ja... ja
byłem, nie ma co kryć, niematerialny. A ciągnęło mnie do niej nieodparcie.
I czułem, że ona też... wie. Dlatego nie... nie mogłem... nie umiałem się
starać... nie chciałem, żeby było inaczej.
Włast odchodzi powoli,
jakby był człowiekiem. Profesor zostaje w pozycji siedzącej na łóżku.
|